Nie wiem dlaczego naiwnie liczyłem, że wystarczy zacząć i słowa lekko popłyną. Pewnie dlatego, że chciałbym żeby rozwiązanie było tak proste. Jak dotychczas wnioski wręcz nasuwały się same i może zbytnio przyzwyczaiłem się do tego? Słowa same układały się w zdania, jakbym się bawił.
Teraz milczę; myślę. Znajome uczucie które towarzyszy mi wczesnym rankiem po zarwanej nocy... Zawieszenie w oczekiwaniu, na nie wiadomo co. Wydawało mi się, że stworzenie atmosfery bezpieczeństwa porównywalnego do tego w gabinecie nie będzie konieczne, liczyłem że nagłe przełamanie się i akt odwagi przyniosą natychmiastową ulgę. Każde zdanie czytam kilkukrotnie przed przejściem do następnego. Oddycham ustami. Czuję bicie serca. Znam to uczucie, to lęk.
Będąc przewrotowcem ciężko przyzwyczaić mi się do procesu stopniowego wprowadzania zmian. Dodatkowo utrudniają to problemy z pamięcią, przejawiające się pod postacią parokrotnego dochodzenia do tych samych wniosków, których przez brak konsekwencji, i tak nie wprowadzam w życie. Doświadczenia ostatniego miesiąca dobitnie mi pokazały, jak kończy się niekontrolowane spiętrzenie bagażu emocjonalnego. Dobrze zapamiętam, że czekanie oznacza nieuchronną porażkę. Mimo wszystko po raz kolejny pozostaje mi podnieść się z kolan, wyciągnąć wnioski, spróbować wprowadzić zmiany i walczyć dalej.
Zdecydowanie pomaga w tym wyznaczanie, monitorowanie i nagradzanie się za realizację celu, narzędzia w postaci: HALT, mitingów, kontakt z innymi zdrowiejącymi osobami. I wszystko małymi krokami, dzieląc na mierzalne i możliwe do zaakceptowania części. Realizując cele i zadania na stabilnym poziomie. Nie oczekując, żyjąc chwilą.
Ciało drży. Mimo to czuję wewnętrzny spokój. Uwielbiam te ciche poranki, gdzie mimo zmęczenia fizycznego odczuwam błogość. Tyle z wstępu, po którym wypadałoby jednak rozliczyć się z nieobecności - głównie przed sobą. Nie będzie zaskoczeniem, gdy napiszę, że był to ciężki miesiąc. A co się kryje pod tym ciężarem? Z perspektywy czasu łatwo wymienię lęk przed oceną i sprzeczne emocje w stosunku do najbliższej rodziny. Zdecydowanie wynika to z chęci poprawy stosunków z nimi - odstąpienia od ucieczki. Dodatkowo ambiwalentne uczucia w stosunku do byłej narzeczonej rozbudzone wspomnieniami podczas niezapowiedzianej wizyty i wspólnie spędzanego czasu. Na dłuższą metę euforię zasłoniło rozczarowanie z powodu braku możliwości zbudowania na co dzień bliskości i zaufania.
Świadomość, że nie ma konieczności podejmowania nieodwracalnych decyzji zmieniła zasady gry. Czas pokazał, że na nic się to zdało, bo kontakt urwał się z Jej strony. Stając przed wyborem, którego podjęcie wzbudziłoby we mnie wcześniej lęk mogę przyjąć założenie i weryfikować je na podstawie obserwacji zachowania. Myślę, że mimo wszystko jest to lepszym wyborem, niż paraliż będący następstwem wyuczonej bezradności i oczekiwanie na podjęcie jej przez kogoś innego. W przerzucaniu odpowiedzialności za własne decyzje na inne osoby byłem dotychczas dość dobry. To smutne, że poczucie własnej wartości nakazuje mi posiłkować się przysłówkiem. Ale to bez znaczenia w zobrazowaniu mechanizmu obronnego który wykształciłem lata temu. Nie wiem co zrobić? Spytam i zrobię tak jak doradzi ktoś inny, a w przypadku niepowodzenia usprawiedliwię tym, że nie był to mój pomysł.
Nasuwa się przy tym jednak jedna myśl: jeżeli pomysł nie jest mój, to odpowiedzialność za jego podjęcie pozostaje moja. W sytuacjach stresowych, bo w trakcie takich emocji podejmowanie decyzji idzie mi najtrudniej, nie widzę rozwiązań. Podłapywanie ich od innych osób może więc, w moim przekonaniu, wynikać już z kilku powodów:
Pierwszym z nich jest oczywisty strach przed wzięciem odpowiedzialności za własne działania. A brak odpowiedzialności wynika z braku dojrzałości, tej emocjonalnej - niechęć do zmierzenia się z uczuciem porażki odwodzi od podejmowania wyborów.
Drugim, całkiem prawdopodobnym, jest błędny schemat postępowania w takich sytuacjach. Mimowolne wykorzystanie mechanizmu obronnego z dzieciństwa.
„Poczekam, aż ktoś zrobi za mnie”
Zamykam oczy. W wyobraźni widzę przed sobą wielkie, smutne oczy Kota w butach - znanej i lubianej przeze mnie postaci z baśni i filmów animowanych. W nich prośbę, strach, wołanie o pomoc. Trzymając w przykurczonych łapkach kapelusz zastyga w tej pozie.
Przez większą część życia uważałem, że manipulacja wynika z perfidności. Motywowana nieszczerymi zamiarami i złymi intencjami. Byłem w ogromnym błędzie. Może ona wynikać ze słusznych przesłanek, chęci uniknięcia najokropniejszej dla mnie emocji - strachu.
Strach przed strachem, to lęk. Najłagodniejszą formą jaką znam jest niepokój.
Jednak szybka weryfikacja na potrzeby wpisu dała mi do zrozumienia, że jego rodzaju jest znacznie więcej i wynika z wielu innych czynników, między innymi takich jak: bodźca, poziomu normalności, poziomu afekcji. Uzmysłowiło mi to jak niewiele o nim wiem i na czym się skupić w toku dalszej terapii. Prowadzenie dziennika, jako autoterapia, jest jedną z jej form.
Trzecią, mimo wszystko wiarygodną dla mnie możliwością, jest lenistwo zarzucane mi od najmłodszych lat. Z wiekiem te założenie ciekawiło mnie coraz bardziej. Z założenia lenistwo to stan ducha, powodujący zaniechanie jakiegoś wymaganego działania lub działań i powodujący przedłużenie czasu wypoczynku pasywnego. W jaki sposób osoba z mojego otoczenia jest w stanie ocenić, czy brak działań wynika z lenistwa, czy wręcz przeciwnie - z natłoku myśli i strachu przed niepewnością?
Jestem sam w stanie odpowiedzieć na to pytanie: robiąc coś dla kogoś sprawia to, że czuję się potrzebny, podbija to poczucie własnej wartości, nadaje chwilowy sens, odciąga od własnych natrętnych myśli i nie jest tak negatywnie nacechowane emocjonalnie.
W trakcie tych przemyśleń wydedukowałem jednak i czwartą możliwość, a zdarzenia z ostatnich dwóch tygodni utwierdziły mnie w przekonaniu że nie wszystko jest zawsze widoczne od razu jak na dłoni.
W wyniku urazu trafiłem do szpitala i jestem prawie że unieruchomiony w domu na kilka kolejnych. Ból fizyczny którego doświadczyłem był nieporównywalnie większy to tego co dotychczas w życiu czułem. Wiedziałem, że taki istnieje ale wcześniej nigdy się z niego dosłownie nie zwijałem.
Z racji niechęci do igieł szpitalnych wenflon wręcz mnie obrzydzał. Ograniczałem wykonywanie działań lewą ręką na którym był założony, a co z tym się wiąże przyjmowania leków. Idąc dalszym tokiem myślenia: jeżeli przez lata unikałem bólu psychicznego, to nie jestem przyzwyczajony go znosić?
„Może człowiek, jak skóra na dłoniach, robi się twardszy pod wpływem stale zadawanego bólu.” – Veronica Roth
Dopiero zakładając niebieską koszulę operacyjną dotarło do mnie, że jestem bezradny. Z poczuciem braku wpływu na kolejne wydarzenia jechałem na szpitalnym łóżku licząc kolejne, pojawiające się na szpitalnym suficie panele świetlne. Kwadratowy oddech również nie oddalił ode mnie strachu. Reakcje ciała były na tyle zauważalne, że personel szpitalny to wyłapał i rozmową w jakimś stopniu rozładował napięcie.
Jednak podczas rozmowy z anestezjologiem stres ustąpił prawie w całości z powodu jednego gestu - człowiek położył dłoń na moim ramieniu i mnie po nim poklepał. Było to dla mnie tak zaskakujące, że rozmowę z nim prowadziłem do momentu wejścia samego chirurga. Jeszcze bardziej zaskakująca była rozmowa o k-hole podczas wywiadu. Dodało mi to na tyle odwagi, że przełamałem traumę do igieł (w dzieciństwie widziałem wielką igłę do punkcji, której wyobrażenie wbicia wtedy w ciało straumatyzowało mnie) i przetrwałem znieczulenie obwodowe. Mimo tego, słysząc działania chirurga zebrało mi się na mdłości. Po otrzymaniu benzodiazepin było tylko trochę lepiej, dlatego poprosiłem o narkozę do końca operacji.
Ponowne zmierzenie się z bólem dnia następnego nie było już tak męczące, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że poprzedni wniosek był słuszny. Z premedytacją patrzyłem na każde podpięcie kroplówki czy zastrzyk, od którego wcześniej odwracałem wzrok.
W szkole podstawowej, na szczepienie przeciwko ospie, ku uciesze dwóch klasowych łobuzów doprowadzono mnie siłą. Teraz wiem, że potrafię znieść więcej. Do tego stopnia, że zastrzyki przeciwzakrzepowe robię sobie sam - co jeszcze kilka dni temu wydawałoby mi się nieprawdopodobne.
Myślenie tunelowe jest jedną z cech nałogowców, co myślę że będąc w związku jest warte do dodania.
Kolejnym ciężkim do przebrnięcia dla mnie etapem, było zmierzenie się z bólem już będąc w domu, po odstawieniu kroplówek. Ot taki dylemat: w poczuciu zagrożenia bólem psychicznym prawie bez zastanowienia uciekałem w używki, ale podczas nieznośnego bólu fizycznego, wahałem się czy skorzystać z leków przypisanych przez lekarza tylko dlatego, że zawierały opioidy. Jego nasilenie było bardzo męczące. Przerwało moje przemyślenia i doprowadziło do złamania HALT, co w konsekwencji skutkowało podjęciem decyzji o podbiciu działania leku przez inne substancje. W moim odczuciu wybrałem mniejsze zło.
Stan w jakim się znalazłem nie określiłbym jako dobry, ale znośny.
Wtedy wydarzyło się coś co sprawiło, że 11 lutego będę świętował na równi z urodzinami. Odezwałem się do znajomej osoby z którą jakiś już czas nie miałem kontaktu. Poznaliśmy się w bardzo przyjemnym miejscu, otoczonym atmosferą wzajemnego szacunku i poczuciu bezpieczeństwa, w którym rozmawialiśmy godzinami o emocjach i wrażliwości. W jej życiu zaszły znaczne zmiany. Wzruszyło mnie to wyjątkowo, do tego stopnia, że doświadczyłem nieznanego mi dotąd uczucia.
Przy naprzemiennie pojawiającym się płaczu i śmiechu doznałem czegoś bardzo zbliżonego do ataku paniki. Bratnia dusza szybko pomogła mi oswoić się z tą sytuacją i uzmysłowić, że właśnie doznałem spontanicznego wybuchu euforii. Ciekawi Cię czytelniku dlaczego?
„A Co się robi z ułożonymi puzzlami, żeby się nie rozpadły? Oprawia w ramki.„
Będąc w tym oszałamiającym stanie zaczęliśmy wspólną wymianę doświadczeń i przemyśleń na tematy w których wcześniej pozostało wiele pytań bez odpowiedzi. Nadzieja którą poczułem, ta chęć do zmian, w połączeniu z wcześniej doświadczonym bólem pozwoliła mi na bardzo odkrywcze myśli.
Najważniejszą z nich było uzmysłowienie sobie, że nie muszę już szukać metaforycznego zgubionego puzzla, którego doszukiwałem się w każdym podejmowanym temacie myślenia, czy działania. Dotychczasowe życie w przeświadczeniu, że zawsze czegoś nie będę wiedział podcinało mi skrzydła do dalszego działania. Tłumaczyło to mój słomiany zapał. Każdy brakujący element układanki nie był traktowany przeze mnie jak puste pole, jak próżnia, ale wręcz jak czarna dziura wsysająca całą moją uwagę i odciągająca od reszty ułożonego już obrazu. To co poczułem było brakującym elementem. Sprawiło, że poczułem bezgraniczne szczęście. Dziękuję Miu.
Tego samego dnia wydarzyło się coś jeszcze. Wiele lat temu, gdy dopiero zaczynałem interesować się samorozwojem, utkwiło mi w głowie hasło rebrithingu. Z całego tego podniecenia nie mogłem zapanować nad sobą i żeby się uspokoić sięgnąłem po techniki oddechowe. Jakiś impuls kazał mi skorzystać z jednej poznanej wiele lat temu polegającej na znalezieniu naturalnej drogi oddechu. Podczas ćwiczeń czułem wyraźny ucisk na karku, którego jednoczesny masaż, jak się później okazało, dokładnie w punktach spustowych spowodował, że złapałem oddech pełną piersią - tak jak dawno tego nie czułem.
To co od wielu lat przeszkadzało mi w oddychaniu okazało się przykurczem karku...
Najcięższą częścią jest przełamanie się i zaczęcie - to mam już za sobą. Wyobrażenie złożonego problemu , którego rozwiązanie byłoby wieloetapowe dalej napawa mnie strachem. Ciągłe wątpliwości również. Ale po tym co przeżyłem nic już nie będzie takie samo, doświadczenie dodaje wagi, a ona zwiększa moment bezwładności. Dalej działa fizyka. Byle pokonać tarcie. Mam narzędzia z których korzystam, wsparcie na które mogę liczyć, wiedzę która dodaje odwagi i ambicję która przekłada się na determinację.
